KULTURA I ROZRYWKA

Misterium niuansów

Z Krzysztofem Ławniczakiem rozmawia Jolanta Hinc-Mackiewicz – kierownik literacki

Obchodzimy niezwykły jubileusz – 30-lecia wystawiania w naszym Teatrze Pańskiego monodramu Zapiski oficera Armii Czerwonej Sergiusza Piaseckiego. Truizmem jest stwierdzenie, że teatr jednego aktora wymaga specjalnych predyspozycji i umiejętności. Jak to jest grać tyle lat jeden z najtrudniejszych gatunków scenicznych?

Wiele razy zadawałem sobie to pytanie: Dlaczego? Z jakiego powodu? Pojawiały się różne odpowiedzi. Najkrócej mówiąc – to jest dobrze postawiony spektakl. Spełniam tam swoje zadanie najlepiej, jak mogę, na ile mi pozwala moja kondycja.

Co przesądza o sukcesie Zapisków, że od tak wielu lat utrzymują się w repertuarze z niesłabnącym zainteresowaniem widowni?

To dobry spektakl, dobrze wyreżyserowany. Muszę do dziś wkładać ogromny wysiłek w jego granie. Jest też silna presja społeczna, by nadal go prezentować.

Co Pana urzekło w tej postaci, że potrafi Pan tyle lat wydobyć z niej tak niezwykłe wzruszające tony? Wielu aktorów boi się tej trudnej formy.

Przez lata jako aktor sam dojrzewam, mam nowe doznania, nowe przeżycia, nowe przemyślenia i w miarę możliwości w tę konstrukcję to wkładam. To jest komedia i w tym gatunku obowiązuje zawsze szablon. Całe misterium polega na tym, by spektakl wypełnić niuansami. Niuanse przynosi życie, moje życie, moje doświadczenia. I przedstawienie się ubarwia. Nieskromnie powiem, że kilka lat po premierze złapałem się na tym, że nigdy tak ciężko nie pracowałem, jak w tym monodramie.

Czy nie przeraża Pana wyjście na scenę i świadomość, że teraz przez blisko dwie godziny spektaklu będzie Pan wytężał wszystkie siły? Widzimy, ile Pana kosztuje wysiłku fizycznego i psychicznego to przedstawienie!

Za każdym razem! Za każdym razem! Niedawno na emeryturę odszedł pracownik techniczny, który mi przez lata towarzyszył – Władek Trusiewicz. Bardzo się lubiliśmy i on widząc moją konsternację, mój strach, kiedy ubierał mnie do spektaklu czy podawał kawę, mówił tylko: „Aby zacząć! I już!” Nie rwałem włosów, niby byłem spokojny, ale znaliśmy się na tyle, że on widział, co się ze mną dzieje. Nie ma tak, że przychodzę i sobie gram. Ale tak jest ze wszystkimi spektaklami…

Wróćmy jeszcze do Pańskiej współpracy z Andrzejem Jakimcem. Jakim był reżyserem? Po jego śmierci to właściwie Pan decyduje o kształcie spektaklu, tak?

Nie śmiem.

To widać, że Pan bardzo współpracuje z publicznością. Przez lata model tak został wycyzelowany, że rządzi Pan widzami?

Rządzę dlatego, że oni widzą, że ich nie oszukuję i współpracują ze mną. Widzę ich oczy, czuję ich oddech. To tak jak w towarzystwie, kiedy wiesz, że ci dobrze idzie opowiadanie dowcipu.

Na tym to polega! Widzowie nie dadzą się nabrać. Chciałem powiedzieć, że są tacy sami, jak ja. Nie są! Są najważniejsi!

Ten spektakl jest śmieszny i straszny przez opowieść o mentalności sowieckiego oficera i tego, co on sobą reprezentuje. To przez lata musiało się zmieniać, inaczej grał Pan wtedy, kiedy oddech Sowieta jeszcze był na naszych plecach? Jak zmienia się teraz?

Byłem młodym człowiekiem, kiedy zaczynaliśmy, choć zbiegło się to z opuszczaniem Polski przez wojska sowieckie. Ważna rzecz – mająca wpływ na późniejsze dzieje Polski, ale byłem zbyt młody, żeby rozumieć to tak, jak dzisiaj. Rozumiałem, że to okupant; że Wschód, Związek Sowiecki to nie nasza bajka. Natomiast nie czułem tego, jak dziś czuję – grozę! Grozę tego, bo ktoś może zapukać do naszych drzwi. Oby nie było! Mamy raptem osiemdziesiąt kilometrów do granicy. Pierwszego września 1939 też mało kto się spodziewał…

Czułam tę grozę, choć kiedy oglądałam spektakl, nie było mowy o realnym zagrożeniu wojną jak teraz. Wydaje się, że lekka forma pozwala łatwiej przyjąć tę opowieś

. Mając w pamięci przerażającą historię obecności Sowietów i ich zbrodnie, nie bylibyśmy w stanie wytrzymać „Zapisków oficera Armii Czerwonej”, gdyby spektakl był podany odrobinę bardziej realistycznie.

Oczywiście. Ile można kąpać się we krwi i głupocie?! Ile? A to nam zaserwowano! Grałem ten spektakl w różnych miejscach Polski. Myślałem początkowo, że to przypadłość naszej wschodniej ściany, bo przeżyliśmy to wszystko i dlatego ten spektakl cieszy się powodzeniem. Ale kiedy grałem w Świnoujściu, w Zakopanem albo w Bydgoszczy, w innych miejscach – odbiór był taki sam albo jeszcze bardziej intensywny. Nie szerokość geograficzna i mentalność decyduje, a świadomość historyczna. A że to podparte, jak Pani mówi, komediową nutą – nigdzie nie byłem odebrany źle. W różnych miejscach ludzie na początku bywali sceptyczni, a później nie wiedzieli, jak to nazwać… Po pierwsze, decyduje sprawa tego, co niesie temat spektaklu, a po drugie, muszę w siebie mocno wierzyć i być zdeterminowany – prowincjonalny aktor z prowincjonalnego teatru przyjeżdża gdzieś do wielkiego miasta i …

Rzuca publiczność na kolana?

Tak… Tak bywało. Trzeba znać miarę. Tak można by myśleć o każdym wydarzeniu, ale niekoniecznie tak jest rzeczywiście.

Tak. Pańska gra jest najwyższej próby!

W każdej swojej pracy staram się oddać wszystko, co mogę, ale fundamenty są różnej jakości. Jestem rzetelnym aktorem, uczciwym. Kwestia mojej determinacji powoduje to, że jestem zauważany.

Usytuowanie planu gry pośrodku sceny w otoczeniu widzów, ale także wokół publiczności jest elementem pozwalającym silnie wprowadzić odbiorcę w świat wykreowany w monodramie. Na ile takie rozwiązanie Panu pomaga?

Bardzo! Na tyle, że jestem w stanie ten spektakl zagrać wszędzie! Zabieg, o którym mowa, spowodował to, że moja orientacja względem przestrzeni i widza, jest tak głęboka, że jeśli mnie wcisnąć w pudełko, też zagram. I łapię się na tym, że nie ma najmniejszego znaczenia, czy stoję, czy leżę, czy siedzę…Ważna jest myśl, najważniejsza. Nie ma potrzeby lub możliwości kiwnąć palcem, a przekażę to, co chcę przekazać. Kazimierz Dejmek powiedział, że na szczyty sztuki można wejść tylko wtedy, gdy opanuje się szczyty rzemiosła. Innej drogi nie ma. Z tym się całkowicie zgadzam. Czym jest aktorstwo? Czy to umiejętności artykulacyjne? Umiejętność chodzenia czy sposób patrzenia na świat? Cóż znaczy Kościół bez Boga? Co z tego, że jesteś śliczny, atrakcyjny? Wolę być nieatrakcyjny, a słuchany…

Prezentacja on-line Pańskiego monodramu na początku pandemii w marcu 2020 roku przyciągnęła blisko trzydzieści sześć i pół tysiąca widzów! To był ewenement na skalę kraju – nawet Instytut Teatralny to zauważył na tle innych wydarzeń internetowych z tego czasu. Czy wpłynęło na ten fenomen również nazwisko autora tekstu Sergiusza Piaseckiego?

Z pewnością, bo były odtworzenia z całego świata. Nie tylko sobie przypisuję sukces – jest wielu fanów Piaseckiego i oni z pewnością oglądali mój spektakl z ciekawości.

Gratuluję zagrania siedemset pięć razy tego monodramu! Czego życzyć aktorowi z takim ogromnym doświadczeniem scenicznym?

Zdrowia, miłości przyjaźni i wielkiej ilości kontaktów z ludźmi.

A co Pan ceni w przyjaźni najbardziej?

To, co nienazwane i bezinteresowność!

Tego Panu życzę. Gratuluję raz jeszcze i dziękuję bardzo za rozmowę.


Julita StepaniukTeatr Dramatyczny im. Aleksandra Węgierki w Białymstoku